Pamiętam kiedy pierwszy raz obejrzałam jeden z odcinków drugiego sezonu „Seksu w wielkim mieście”. Miałam wtedy jakieś siedemnaście lat, a postać Carrie Bradshaw już wtedy uchodziła za ikonę. Fascynowało mnie jej przytulne mieszkanie, styl, osobowość, wolność i niezależność. Do tej pory uwielbiam sceny, w których rozmyśla o związkach i podczas pisania artykułów przechadza się po domu. Uwielbiałam momenty, w których w otchłani swojej garderoby wybierała szpilki Manolo Blahnika by później iść w nich na randkę z miastem. Pochodzę z małej miejscowości, a „Seks w wielkim mieście” był dla mnie swego rodzaju oknem na świat. Rozświetlone drapacze chmur, Most Brooklyński, Central Park, Times Square, zabytkowe kamienice, to miejsca, w których Carrie wraz z trzema przyjaciółkami przeżywała swoje miłości, romanse, rozstania i powroty, były to miejsca, w których piła kawę ze Starbucksa i chodziła na zakupy. Już wtedy, zrodziło się w mojej głowie marzenie, żeby poczuć Nowy Jork. ...